Kiedy wreszcie przekroczyliśmy granicę rumuńsko-bułgarską, od razu zatrzymaliśmy się, aby nabyć winietę. Najpierw trzeba jednak było wymienić pieniądze. Z tego powodu byliśmy zmuszeni odstać swoje w dwóch ogonkach. Kiedy wreszcie wyrwaliśmy się z punktu granicznego, ruszyliśmy drogą E85 na południe w kierunku Wielkiego Tyrnowa. Bułgaria przywitała nas piękną pogodą i zielonym krajobrazem. Ja dosyć szybko zapałałam miłością do tego kraju i to pomimo, że przejeżdżaliśmy przez niego na krechę z północy na południe.
Magiczna Bułgaria
Wjechaliśmy w obszary leśne i zielone. Krajobraz był bardzo przyjemny, co było miłą odmianą po ostatnim, mocno zurbanizowanym odcinku trasy w Rumunii. Byliśmy już bardzo głodni, więc priorytetem stało się znalezienie miejsca na obiad. Problemem było to, że jechaliśmy przez tereny niemal niezamieszkałe, gdzie nie było widać żadnych zabudowań. Nagle po prawej stronie drogi, pośród zarośli ukazał się duży szyld reklamujący hotel spa i restaurację. Trzeba było skręcić w prawo i odjechać od drogi E85 jakieś 12 kilometrów.
Hotel Spa Seven Generations okazał się być 4-gwiazdkowym obiektem z własną winiarnią. Położony pośrodku niczego, otoczony winnicami jak okiem sięgnąć, z basenem i dużym tarasem z pięknym widokiem, gdzie można było skosztować przepysznych dań bułgarskiej kuchni i napić się dobrego bułgarskiego wina prosto z winnicy. Do tego obiekt nie bardzo duży i z pewnym klimatem.
Za dwudaniowy posiłek dla trzech osób dorosłych i butelkę wina na wynos zapłaciliśmy €50. Jedzenie było przepyszne, a porcje duże. Wynajęcie pięknego pokoju dwuosobowego to koszt również około €50. Hotel posiada mini zoo (właściwie kilka klatek z królikami i drobiem) i basen, z którego mogą korzystać dzieci. SPA jest dostępne tylko dla dorosłych. My jednak zaraz po posiłku, w dobrych nastrojach udaliśmy się w dalszą podróż. Szczerze jednak polecamy ten hotel. Sami również planujemy się tam jeszcze kiedyś zatrzymać.
Camping Trinity Rocks Farm
Na szczęście nie żałowaliśmy tego, że nie zostaliśmy na noc w Seven Generations Hotel, bo miejsce, w którym się zatrzymaliśmy również zrobiło na nas spore wrażenie. Co prawda nie można go porównywać z 4-gwiazdkowym hotelem spa, bo to zupełnie inna kategoria, ale miejsce również warte polecenia. Oczywiście zależy kto czego szuka i co kogo bawi. My szukaliśmy egzotyki oraz ciekawych i oryginalnych miejsc. I taki właśnie był camping Trinity Rocks Farm.
Camping ten jest położony w miejscowości, gdzie nie ma zupełnie nic poza skałkami do wspinaczki, które podobno znajdują się nieopodal. Kierowaliśmy się na nawigację, a ta oczywiście wyprowadziła nas w szczere pole. Dlatego trochę błądziliśmy, zanim w końcu zatrzymali nas dwaj, urzędujący pod barem i nieco podchmieleni wioskowi gangsterzy. Zaoferowali nam, że zaprowadzą nas na miejsce i kazali jechać za sobą. Wsiedli w samochód i tak jak obiecali, doprowadzili do celu. Jak się później dowiedzieliśmy, na camping najłatwiej dojechać kierując się po znakach, znajdujących się przy głównej drodze. My jednak, słuchając nawigacji, z głównej drogi zjechaliśmy i żadnych znaków nie widzieliśmy.
Camping Trinity Rocks Farm prowadzi Anglik, który porzucił życie na wyspach, zakupił starą farmę w Bułgarii i zajął się na niej działalnością turystyczną i renowacją antyków. Miejsce bardzo oryginalne, a wręcz magiczne. Można się rozbić przy samej rzece w cieniu drzew i rozkoszować się ciszą i spokojem. Budynki gospodarstwa zdobią barwne murale, a po kątach są porozstawiane antyki, które czekają na swoją kolej. Miejsce pozostawione samo sobie i nieco zaniedbane, wręcz o squaterskim klimacie, ale dzięki temu tak niepowtarzalne. Sanitariaty i kuchnia pozostawiają co prawda wiele do życzenia, ale tak jak pisałam, zależy co dla kogo jest ważne. Za nocleg za trzy osoby dorosłe, campera z przyłączem do prądu i namiot zapłaciliśmy €15.
Bułgaria – każdy znajdzie coś dla siebie.
Następnego dnia wyjechaliśmy dopiero około godziny 10:00. Zatrzymaliśmy się jeszcze przy jaskini Baczo Kiro. Jaskinia jak jaskinia. Przed wejściem można zobaczyć niewielki wodospadzik, a nieopodal znajduje się klasztor i restauracja. Jeśli więc szukacie miejsca na dłuższy postój i obiad, to jest to dobra lokalizacja. Jeśli jednak nie dysponujecie czasem, a czekają na was większe atrakcje, to możecie to miejsce z lekkim sercem ominąć.
Buzłudża
Kolejnym punktem podróży miała być Buzłudża. Aby dojechać na miejsce, trzeba było wjechać kilkanaście kilometrów pod górę i to po niezbyt dobrej nawierzchni. W końcu po lewej stronie ukazał się socjalistyczny monument, a poniżej, po prawej stronie drogi – parking. Zaparkowaliśmy i ruszyliśmy ścieżka pod górę. Ścieżka biegła za pomnikiem i przeszła w dróżkę z kamiennych płyt. Jednak w upale kilkusetmetrowe podejście okazało się niezłą ścieżką zdrowia. Podczas wchodzenia dręczyło nas pytanie, jak ci wszyscy dostojnicy, do cholery ciężkiej, włazili na górę? Wnosili ich w lektykach, czy co? Kiedy wreszcie bladzi i zasapani wczłapaliśmy się na szczyt, naszym oczom ukazał się duży parking, gdzie spokojnie stały sobie samochody innych turystów. Niemalże pod samym wejściem. Na szczęście nie byliśmy jedynymi, którym nie chciało się pojechać kawałek dalej i sprawdzić, czy nie da się podjechać bliżej.
Buzłudża to szczyt, na którym znajduje się socjalistyczna sala konferencyjna w kształcie spodka i wysoka na siedemdziesiąt metrów wieża. Do wnętrza spodka nie wolno wchodzić z powodu stanu technicznego budowli. Oczywiście ludzie radzą sobie na swój sposób. Do środka można dostać się przez dziurę z tyłu budynku. Droga nie jest jednak łatwa. Trzeba się czołgać i wspinać po linie. My z Frankiem oczywiście nie zdecydowaliśmy się na takie przedsięwzięcie, ale podobno warto. Oczywiście na własne ryzyko!
Do granicy
Kiedy zjechaliśmy z góry, byliśmy już nieźle zmęczeni, a jeszcze musieliśmy dojechać do Grecji. Skierowaliśmy się na południe w kierunku przełęczy Makaza. Po drodze, z braku innych możliwości, zatrzymaliśmy się na obiad w restauracji przy stacji benzynowej. Jedzenie było wstrętne i wątpliwej świeżości, a płatności dokonywaliśmy kartą na stacji paliw, gdzie kasjer najspokojniej w świecie palił papierosa. No cóż. Folklor.
Przejście graniczne na przełęczy Makaza było raczej niewielkie i dosyć szybko udało nam się przedostać na grecką stronę. Było już późne popołudnie i naszym priorytetem stało się znalezienie noclegu.