Poprzedni wpis o Chorwacji – od Puli do Dubrownika cz. 3 zakończyłam na mieście Omiš. Stamtąd odbiliśmy od wybrzeża w kierunku bośniackiej granicy. Prosto na wschód ku mieście Mostar.
Mostar
Kiedy odbiliśmy od wybrzeża i wjechaliśmy nieco w góry, krajobraz zmienił się na bardziej swojski. Nie było już co prawda tak pięknie, no bo przecież nic nie zastąpi widoku skał zanurzających się w turkusowym morzu, ale cała sztuczność i komercja zostały za nami.
Naszym celem było miasto Mostar w Bośni i Hercegowinie. Jeszcze szybka rezerwacja apartamentu prze Booking.com, co udało mi się ogarnąć w trakcie jazdy (oczywiście nie ja siedziałam za kierownicą), i już można było wjeżdżać do miasta.
Gdzie spać i gdzie jeść
Zatrzymaliśmy się w fantastycznym miejscu. Vila Zahumka to prywatne apartamenty prowadzone przez niezwykle przyjacielskiego i pozytywnego człowieka. Obiekt jest nowy i dość luksusowy. Do tego ma świetną lokalizację. Nie musicie krążyć wśród niewielkich uliczek. Właściwy adres znajdziecie niedaleko głównej drogi. A do centrum na piechotę jest jakieś 10 minut.
Mieliśmy niewielki problem z wjechaniem na podwórze, ale właściciel niewiele myśląc zatrzymał ruch na ulicy, żebyśmy mogli spokojnie wjechać na prywatny i darmowy parking.
Byliśmy już głodni, więc pierwsze co, zapytaliśmy naszego gospodarza o polecenie miejsca, gdzie można smacznie zjeść. Ten bez chwili namysłu wskazał nam restaurację Šadrvan. Aż się głodna zrobiłam na samą myśl 😛
Fantastyczne miejsce, cudowny wystrój i bajeczny ogródek. Kolejka klientów ustawiała się na ulicy. Nam jednak nie chciało się czekać na wolny stolik w ogródku i zdecydowaliśmy się zjeść w środku. Tak jak radził nam nasz gospodarz, powołaliśmy się na Vilę Zahumka i otrzymaliśmy na początek aperitif. Dla nas z %, dla Franka oczywiście bez. Zamówiliśmy półmisek różności, którego nazwy nie pamiętam, ale którego koszt to €25. Bałkańskie smakołyki były bardzo urozmaicone ale wszystko było idealne. Najedliśmy się do syta, a morale znacząco się poprawiły. Wydaje mi się, że taka cena za 2,5 osoby to nie jest dużo.
Kolejnego dnia postanowiliśmy wypróbować inne mostarskie knajpki, do których naganiano turystów i przekonaliśmy się na własnej skórze, że w większości podaje się byle co, bo turysta i tak wyjedzie, a na jego miejsce przyjedzie następny. Bartek natomiast z wielką chęcią spróbował prawdziwej kawy po turecku, która była bardzo gęsta i bardzo słodka. Ale prawdziwa kawa po turecku właśnie tak powinna być. Jest ona gotowana z cukrem, a jakby tego było mało, dodatkowo jeszcze jest serwowana z cukrem kandyzowanym. Bez szklanki wody się nie obejdzie.
Miasto i skoki z mostu
Dość już o jedzeniu. Sam Mostar ma niesamowitą starówkę, której zwiedzanie gwarantuje naprawdę nowe doznania, mimo że trzeba się przeciskać w tłumie turystów. Stari Most jest niezwykle ciekawy zarówno pod względem architektonicznym jak i historycznym. Warto zapuścić się w małe uliczki odbiegające od głównego deptaka. My przeszliśmy na około i w dół, dzięki czemu udało nam się dotrzeć nad brzeg Neretwy. Stąd mieliśmy świetne miejsce do sfotografowania skaczącego z mostu śmiałka.
Jak się dowiedzieliśmy od naszego gospodarza, aby móc skakać z mostu trzeba najpierw ukończyć specjalny kurs. Adepci ćwiczą najpierw na „małej” skoczni położonej przy brzegu rzeki niedaleko Mostu.
Potem mogą już „szczuć” turystów 🙂 Taki delikwent przez około pół godziny, albo i dłużej przechadza się po krawędzi mostu i udaje, że skoczy. Drugi tym czasem zbiera co łaska. Kiedy uzna, że udało się zebrać wystarczająco, daje znać swojemu koledze „na krawędzi”. ten zchodzi, robiąc miejsce właściwemu skoczkowi. Ten już się w żadne szopki nie bawi i oddaje naprawdę ładny skok. Nie trwa to oczywiście długo, ale nikt nie zarzuci, że skok z 19 metrów to nie jest imponujący wyczyn.
A jeszcze nie tak dawno…
Mostar jest naprawdę piękny i godny polecenia. Oczywiście co krok przypominają o sobie krwawe wydarzenia, które miały tu miejsce. Dziury po kulach są obecne niemal na wszystkich budynkach. Niewielkie cmentarze są porozsiewane po całym mieście. Nawet Stari Most był całkowicie zniszczony. Od 1994 roku Mostar był podzielony na dwie części. Wschodnią – bośniacką, czyli muzułmańską i zachodnią – chorwacką. Ostatnio podział staje się mniej formalny, a społeczność nawiązuje wspólne kontakty. Mieszkańcy nie lubią jednak kiedy fotografuje się ślady tych wydarzeń. W końcu większość z nich, o ile sama nie brała w nich czynnego udziału, z pewnością je pamięta.
Mimo wszystko, tak jak już wiele razy pokazała to historia, ludzie szybko zapominają i próbują żyć dalej. Tak samo i Bośnia. Jest to piękny kraj, który z pewnością zasługuje na to, aby poświęcić mu kilka tygodni. Dlatego turystyka prężnie się tu rozwija. My na pewno jeszcze tam wrócimy, bo jesteśmy wprost oczarowani tym krajem i jego kulturą. No i kuchnią 🙂 A i wina mają przednie.
Mostar wieczorem…
Aby uciec przed upałem i zapewnić dzieciom nieco rozrywki, najlepiej wybrać się do dużego parku Zrinjevac niedaleko centrum i rzut beretem od naszego apartamentu. Na sporym placu zabaw przesiadują rodziny z dziećmi. Znajdziecie tutaj również mnóstwo zielonej przestrzeni, gdzie można sobie urządzić piknik. Przy deptaku można zatrzymać się w jednej z kawiarni na lody. Rozłożyste drzewa zapewnią sporo cienia. Oczywiście warto zaopatrzyć się w coś na komary. Dla fanów polecamy zrobienia pamiątkowego zdjęcia przy pomniku Bruce’a Lee. Zastanawiało nas z jakiej to okazji wystawiono mistrzowi sztuk walki i gwieździe filmowej pomnik w mostarskim parku. Stoją za tym fani, którzy chcieli oddać swojemu idolowi hołd w 30 rocznicę jego śmierci. Jako że Bruce Lee to postać i idol ponad wszelkimi podziałami, pomysł spotkał się z aprobatą miasta. W sumie dlaczego nie? 🙂
Trasa Mostar – Dubrownik
Choć Mostar bardzo nam się spodobał, następnego dnia po południu opuściliśmy to miejsce i skierowaliśmy się w stronę Dubrownika. Dzięki temu udało nam się ominąć przejście graniczne w Neum. Chorwacja kontynentalna jest bowiem przedzielona pasmem Bośniackiej, a właściwie Hercegowińskiej ziemi i aby dostać się do Dubrownika trzeba przejechać przez Bośnię właśnie w Neum. W tym celu należy mieć ze sobą zieloną kartę. Celnicy nie robią większych trudności, jednak musicie liczyć się z możliwością stania w korku.
Dzięki naszej wyciecze do Mostaru ominęliśmy przejście w Neum. Skierowaliśmy się na drogę R428, która okazała się być niezłą przygodą. Na ostatnim odcinku około 20 km droga miała szerokość 2m! Oczywiście przebiegała w górach. Była raczej mało uczęszczana i na szczęście co jakiś czas znalazła się jakaś zatoczka umożliwiająca wymijanie. Franek na szczęście usnął. I dobrze, bo zanudziłby się monotonnym krajobrazem. A szybko też nie dało rady jechać. I tak, przy akompaniamencie punkrocka z kaset i na totalnym chilloutcie przejechaliśmy przez hercegowińskie pustkowie. I nie powiem, że nie było fajnie.
Budka na granicy
W końcu dotarliśmy do przejścia i byliśmy na nim jedyni. Celnik sprawdził paszporty i przepuścił nas dalej. Cieszyliśmy się, że nie musieliśmy stać w kolejce, co niewątpliwie czekałoby nas w Neum.
Później dowiedziałam się, że przejście, którym wjechaliśmy na teren Chorwacji jest tylko dla lokalesów i teoretycznie celnik mógłby się przyczepić. Dobrze, że wtedy o tym nie wiedzieliśmy, bo znając siebie stres by mnie zjadł, a jak się okazało, niepotrzebnie, bo problemów nie było. Jeśli jednak zdecydujecie się na pójście w nasze ślady, robicie to na własne ryzyko. Ja nie wyobrażam sobie powrotu tą samą trasą w razie gdyby celnik był wrednym hmhm i robił nam problemy. On z resztą widział, że jedziemy starym busem z małym dzieckiem i innej opcji niż nas przepuścić po prostu nie ma.
W każdym razie znaleźliśmy się z powrotem na terenie Chorwacji. Zjechaliśmy z gór i wjechaliśmy na nabrzeżną drogę numer 8. Zmierzaliśmy na Auto Camp MATKOVICA.